O poranku docieramy do Lao Cai. Podróż generalnie minęła ok. Ale po kolei. Na stację zostaliśmy odstawieni przez obsługę naszego hotelu i zapakowani do odpowiedniego pociągu. Całe szczęście, bo mielibyśmy duże szanse załadować się do niewłaściwego. Wagony klasy LUX dają troszkę komuną, troszkę stęchlizną. Nie są pierwszej młodości ale jeżdżą. Na dokładkę mieliśmy okazję zapoznać się z tutejszymi hitami muzycznymi puszczanymi na cały regulator. Hmm... Uroki :)
W naszym 4-osobowym przedziale jest już jeden z naszych współpasażerów. Czekamy tylko ewentualnie na drugiego. A nóż będziemy podróżować w trójkę..? Nic podobnego. Ku naszemu zdziwieniu pojawia się nasz ostatni towarzysz. A wraz z nim dwójka piskląt w wieku na oko 9-10 lat. A mi się wydawało, że przedział jest 4-osobowy.... Ale chyba jednak mi się tylko wydawało. Za żadne skarby nie jestem w stanie pojąć, jak oni chcą się w trójkę pomieści na jednej kuszetce. Rozmiar max 175 cm. To znaczy, że ja jeszcze mogłam nogi wyprostować, ale Jacek już nie miał co liczyć na takie wygody :) Wracając do podróżującej z nami rodzinki. Warianty leżakowania były różne. Dziewczynki po jednej stronie, tata po drugiej. Jedna z jednej, druga z drugiej, tata na siedząco po środku. Dziewczyny na środku, tata na podłodze... Nie jestem pewna, czy on oby na pewno dojechał wyspany. My z resztą też nie bardzo, bo zmiana strefy czasowej jeszcze daje się we znaki. W naszym przedziale światło zgasło kole 22, ale dla nas to jeszcze była godz. 17. No kto widział, żeby kłaść się spać o tej godzinie... Tłukliśmy się zatem połowę ichniejszej nocy, a naszego popołudnia, aż w końcu zasnęliśmy..
Do Lao Cai dojechaliśmy o 5.30. Pól przytomni usiłujemy wydostać się z dworca, a tu korek... Okazało się, że bilety na pociąg są potrzebne nie tylko żeby do pociągu wsiąść ale też żeby z pociągu wysiąść. A dokładniej wydostać się z dworca. Dwie bardzo zadowolne z godzin pracy Wietnamki każdemu po kolei bilet zabierają. Nie będzie pamiątki z przejażdżki wietnamską koleją ;) W każdym razie lepiej nie wyrzucać biletu do kosza, bo może być problem. Spod dworca zgarnia nas busik (60 000 VND/2 os.) do naszego hotelu, zarezerwowanego dzień wcześniej w Hanoi. Hotel zwał się Summit Hotel. Położony ciut powyżej głównej części miasteczka, ale zaledwie 5 minut spacerkiem od "centrum". Hotelik całkiem fajny. Z pięknym widokiem z balkonu. Pewnie gdyby nie było nisko wiszących chmur widok byłby naprawdę zniewalający. Ale mimo chmur też był piękny. Hotel byłby 10 razy lepszy, gdyby w hotelu obok nie było właśnie generalnego remontu. Wiercenie od rana do wieczora. Ale w sumie nie przyjechaliśmy tu po to, żeby w hotelu siedzieć. Mieliśmy jednak okazję popatrzeć na wietnamskie podejście do przepisów bhp w budownictwie. Wyglądają one podobnie jak przepisy ruchu drogowego. W teorii może i są ale praktyce nie istnieją. Niejeden polski inspektor bhp osiwiałby na ten widok.
Zostawiamy bagaże w pokoju i udajemy się na wycieczkę organizowaną przez nasz hotel. Za przewodniczkę mamy jedną z dziewczyn z tutejszej społeczności Czarnych Hmongów. Nasza wycieczka liczy 6 osób plus przewodniczka. Po drodze jednak liczebność grupy wzrasta. Dołączają do nas kolejne członkinie tutejszej społeczności. Idą z nami dzielnie, zagadują, pytają, czy odpowiedzi rozumieją pewna nie jestem, bo konwersacja najczęściej na tym etapie się urywa. Gdy docieramy na miejsce okazuje się po co to wszystko. Zostajemy otoczeni przez grupki dorosłych kobiet i dziewczynek, które uporczywie próbują nam coś wcisnąć. Może torebeczkę, a może bransoletkę. Generalnie nie da się czegoś nie kupić... Po prostu się nie da... Jednak trzeba liczyć się z tym, że zaraz pozostałe zaczynają mówić "A miałaś kupić ode mnie a kupiłaś od niej, to nie fair..." widać ten wyuczony tekst skutkuje skoro go stosują ;) Ale do Sapy jedzie się przede wszystkim dla gór, które są naprawdę wspaniałe :)