Coś nam chyba nie dane się wyspać. Tym razem w naszym hotelu dostajemy pokój z oknami wychodzącymi na inną stronę niż poprzednio. I tu pech. Bo pod oknami mamy jakieś wieczorno-nocne miejsce spotkań. Głośno jest niesamowicie. Do tego kenijskie okna są tak szczelne, jak folia malarska przy kładzeniu gładzi. Równie dobrze, mogłoby ich nie być. Do tego dokłada się jeszcze nasz sąsiad z góry, który postanowił zrobić ze swojego łóżka wyjątkowo intensywny użytek. Wszystko ok, ale łóżko skrzypi, jak drzwi w zamku Draculi.
Mimo tego pełni werwy idziemy w miasto. Tylko jakoś w tym mieście tak pusto. Zawsze pełno ludzi, gwar, rwetes i chaos nieokiełznany, a tu dziś pustki. Doznajemy olśnienia. Przecież dziś niedziela. Wszystko dookoła pozamykane. Jedynie wszędzie roznosi się śpiew gospel. Nawet pan pilnujący nie wiadomo czego zaprasza nas do kościoła. Chętnie byśmy poszli ale musimy najpierw załatwić bilety do Mombasy i jakiś nocleg. Nasza kawiarenka internetowa zamknięta na cztery spusty. Idziemy zatem z buta na stację kolejową. Zanim tam dotrzemy musimy się najpierw przedrzeć przez dworzec autobusowy. A ten to już istne wariactwo. Jak na ulicach pustki i cisza, tak tutaj tłumy ludzi, hałas i nawoływania naganiaczy. Pełno autobusów i mamatu maści wszelakiej, jadących do miejscowości, których nazwy nawet mi się o uszy nie obiły.
Na dworcu kolejowym, do którego w końcu udaje nam się przedrzeć, oczywiście kontrola wykrywaczem metalu. Chwilę później miła pani wystawia nam tysiące świstków. Inna pani pobiera od nas opłatę, a jeszcze inna odnotowuje coś w zeszycie. Nie dziwię się już, że bilety przez Internet można kupić max. 2 tygodnie przed wyjazdem. Biorąc pod uwagę poziom zaawansowania technologicznego, to i tak cud, że w ogóle można je przez ten Internet nabyć.
Bogatsi w dwa bilety na jutrzejszy pociąg (koszt 4450 szylingów I klasa) kierujemy się do parku. Słyszeliśmy, że jest całkiem ładny, więc idziemy się chwilę plenić. Miejsce faktycznie okazuje się być bardzo fajne. Zdaje się, że pół Nairobi korzysta z tego miejsca w dni wolne od pracy. Tłoczno tu, jak u nas w weekend na Polach Mokotowskich. Spędzamy tu pół dnia grzejąc się na słońcu, obserwując mieszkańców Nairobi i podziwiając piękne marabuty krążące nad naszymi głowami. Jacek stwierdza, że może pora spróbować kenijskiego piwa. Udajemy się zatem do jedynej knajpy w jakiej je widzieliśmy. W pewnym momencie dołącza do nas jeden z panów, którzy próbowali nam dzisiaj wcisnąć safari, zagadując nas na każdym rogu i doprowadzając do porządnego spadku pokładów naszej cierpliwości. Ale nic to. To było rano. Teraz siedzimy i się nie stresujemy. A z naszym nowym kolegą nawiązuje się całkiem miła konwersacja. Trochę o Kenii, trochę o Polsce. Trochę o historii, trochę o sytuacji obecnej.
Generalnie skończyło się na tym, że chłopak słysząc, że idziemy na zakupy poprosił nas o zakup torebki ryżu i mąki. Ehh.. no tak.. Pewnie cały dzień lata za turystami i usiłuje im coś sprzedać a na koniec i tak dostaje marne grosze.
No dobra. Pieniędzy nie damy ale jedzenie kupić możemy. Miejmy nadzieję, że zmiany w Kenii pójdą w dobrą stronę i powoli będzie się to zmieniać na lepsze.
Wracamy do hotelu. Znowu pada..