Soller to malutkie, pachnące pomarańczami miasteczko. Jest jednym z bardziej urokliwych miasteczek, jakie widziałam. Pełne wąskich, krętych uliczek, w których można zabłądzić. Panuje tu wszechogarniający spokój i brak pośpiechu. Warto na chwilę się zatrzymać i zatopić w jego atmosferze, bo jest naprawdę urzekająca.
My nie możemy sobie pozwolić na zbyt długie lenistwo, więc ruszamy dalej do portowego miasteczka Port de Soller. Musimy zrobić kilka kółek zanim udaje nam się znaleźć miejsce do zaparkowania naszej białej strzały.
Następnie udajemy się na przechadzkę po porcie i z racji pory obiadowej postanawiamy coś zjeść. Zasiadamy w knajpie, z której mamy piękny widok na port. Mamy przy okazji możliwość przyjrzenia się jednej z głównych atrakcji Port de Soller - staremu tramwajowi, łączącemu miasto z Soller z jego portowym odpowiednikiem Port de Soller.
PO obiadku udajemy się na spacer po porcie. Podziwiamy "łódeczki" tu poparkowane. Chociaż i tak w porównaniu z ogromnymi łodziami zacumowanymi w porcie w Barcelonie wyglądają dosyć skromnie.
Językiem, który głównie słyszymy na Majorce jest niemiecki. Gdzie się człowiek nie obejrzy otaczają go niemieccy emeryci... Z kolei podobno na balearskiej Ibizie spotkamy głównie niemiecką imprezową młodzież.
Pozachwycani sollerskimi widokami ruszamy dalej. Droga wiedzie zakrętami to pod górę, to znów lekko w dół. Osoby z chorobą lokomocyjną powinny omijać ją szerokim łukiem. Pomijając atrakcje godne kolejki górskiej, droga daje możliwość spojrzenia na Majorkę z ciekawszej perspektywy. Przy okazji można podpatrzeć, w jakich cudownych miejscach ludzie mają pobudowane domy... Budzić się codziennie rano, wychodzić z kawą na taras i mieć taki widok na morze, to jest dopiero coś...
Droga jednak mi też dała się we znaki. Mimo, że nigdy nie cierpiałam na chorobę lokomocyjną, okazało się, że jednak są momenty kiedy mogę ;) Nieprzespana noc, cały dzień aktywności i jeszcze na koniec takie doznania drogowe, spowodowały, że i ja wymiękłam ;) ale nic to, nie było tak źle...
Jakimś cudem dojechaliśmy w końcu do Palmy. Mój żołądek będzie pamiętał tę wyprawę jeszcze dłuugo... Krótki postój na spacer po plaży. Jacka chwilowa myśl, by się przekąpać w morzu. Ale tylko chwilowa, bo gdy dociera do nas nadmorski chłodny już o tej porze wiatr, zdanie zmienia się szybko i z kąpieli nici.
Wracamy na lotnisko, oddajemy białą strzałę i udajemy się na kolejną wspaniałą przygodę z Ryanair. Tym razem nasz samolot to nie jakieś 20-25 osób, ale absolutny full możliwości samolotu. Potrzebujemy zatem dłuższej chwili na kompletny boarding. Jakimś cudem udaje nam się złapać dobre miejsca i wracamy do domu.