Rano zostawiamy bagaże w recepcji i idziemy połazić po mieście. Pierwsze co – kawiarenka internetowa. Nawet bez problemu znajdujemy jakiś nocleg w centrum Mombasy. Chcemy poświecić te dwa dni na poznanie miasta, a później przeniesiemy się gdzieś bliżej plaży.
A tymczasem trzeba spożytkować dzień w Nairobi. Udajemy się zatem do Kenyatta Conference Center. Nasz wczorajszy kolega podpowiedział nam, że można ze szczytu wieży podziwiać panoramę miasta. Po przejściu wszystkich procedur zostajemy zabrani na 27. Piętro budynku. Sam budynek nie jest jakoś najnowszy ale widoczek z dachu jest faktycznie przedni.
Łazimy zupełnie bez celu, krążąc po Nairobi. Przynajmniej dzięki temu znajdujemy dwa dobrze zaopatrzone, a co najważniejsze niedrogie sklepiki z pamiątkami. Na dokładkę są one z najmniej w sumie spodziewanym miejscu – bo w hotelu Hilton. Ceny są poprzyklejane do wszystkich pamiątek, więc nie muszę się targować i zastanawiać czy bardzo mnie robią w balona czy tylko trochę. Parę rzeczy już sobie przylookałam ale zakupy będziemy robić dopiero dzień przed wylotem. Nie będę tego teraz na plecach targać cały miesiąc. Wychodzę jedynie z kolczykami.. Tak na pociechę ;)
Idziemy klapnąć w knajpie pod parasolami na zimnej Coli. Jest dziś niemiłosiernie duszno. Parę minut później już wiemy dlaczego. Zaczęło lać. Ale dzisiejsza burza stwierdziła, że deszcz to mało, więc dołożyła nam jeszcze grad. Dopiero co było tak gorąco, że ledwo dało się chodzić a teraz schłodziło się tak bardzo, że wyciągam z Jackowego plecaka bluzę i żałuję, że jeszcze ze sobą długich spodni też nie wzięłam. Pod naszymi stopami robi się bajoro. Wody przybywa w takim tempie, że nie nadąża spływać. Pompa trwa jakieś 20 minut i idzie sobie gdzieś dalej. My też postanawiamy się ewakuować do hotelu. W końcu pora zabrać plecaki i kierować się w stronę dworca.
Przed dworcem tłumy. Stoi też cały rządek ludzików w uniformach i sprzedają coś biegnącym na dworzec. Okazuje się, że to przenośne kasy biletowe. Faktycznie, biorąc pod uwagę, ile ludzi gna na dworzec, jedna czy dwie stacjonarne kasy, które są na dworcu, nie dałyby rady całego towarzystwa obsłużyć. Stoi więc takich kas na oko ze 30 i dają radę..
Żeby się dostać na dworzec musimy przejść przez kontrolę. Torbę każą mi położyć z boku, a przez bramkę mam przejść z plecakiem na plecach. Równie dobrze mogłabym mieć po brzegi wyładowany C4 i nikt by tego nie sprawdził..
Na dworcu chaos kompletny. A i tak to określenie bardzo delikatne. Większość ludzi wbiega do pociągu stojącego przy drugim peronie. Oczywiście używanie przejścia podziemnego, do tego, by się tam dostać jest zupełnie nieuzasadnionym utrudnianiem sobie życia. Jeśli wierzyć tablicy informacyjnej, pociąg jedzie do Kisumu. Jest już mocno załadowany a ludzi ciągle dobija. Gdy pociąg startuje, ludzie wręcz wiszą w oknach. Do tego wejść wagonów pilnują uzbrojeni żołnierze. Pewnie względy bezpieczeństwa związane z przejazdem przez slamsy Nairobi.
Pociąg do Mombasy ma być podstawiony na peron, przy którym siedzimy i popijamy herbatę.. Z mlekiem oczywiście.. Fuj... Nawet zastrzeżenie, że herbata ma być czarna na niewiele się zdaje, bo herbatę mają z mlekiem i innej nie ma... Więc popijam teraz mleczny roztwór herbatopodobny.
Nagłe zamieszanie wśród białych stawia nas w stan gotowości. Okazuje się, że pociąg, na który czekamy, jest już podstawiony na inny, niż planowano, tor. Zbieramy zatem graty i biegniemy. Wagony nie są zbyt dobrze oznaczone, więc zasięgamy języka i trafiamy do wagonu pierwszej klasy. No i error, bo niby skąd mamy wiedzieć, do którego przedziału mamy się udać. Tym bardziej, że wszyscy dookoła dzierżą w rękach jakieś różowe karteluszki, której my nie posiadamy. Dobra.. Chyba mamy jakieś braki. Ponownie dopytujemy współtowarzyszy podróży, jak to wszystko tutaj działa. Okazuje się, że po przydział sypialniany trzeba się udać do biura, w którym wczoraj kupowaliśmy bilety. Na podstawie otrzymanych przy zakupie papierków dostaniemy naszą własną różową karteczkę. Wycofujemy się zatem z pociągu, co łatwe nie jest, bo w tych mega wąskich korytarzach nasze plecaki ledwo się mieszczą, a próba obrotu graniczy z niemożliwością. Dajemy jednak jakoś radę, prawie taranując innych człowieków, którzy też jakoś próbują się do pociągu załadować. W te pędy biegniemy do biura. Całe szczęście nie my jedni spóźnieni w kolejce, a liczba różowych karteczek do rozdania spora, czyli pewnie jeszcze spora część ludu nie ogarnęła, że musi tu przylecieć. Fakt, faktem, że panie, gdy kupowaliśmy bilety, słowem nie wspomniały, że trzeba się tu jeszcze raz zameldować po przydział.. Ale ok. Hakuna matata. Bogatsi w nową wiedzę.. i karteczki , biegniemy z powrotem do pociągu.. Po drodze mijamy oczywiście turystów, którzy z plecakami i biletami w rękach biegną do biura po swoje przydziały Tiaa...
Pociąg. Przedziały 2-osobowe są dosyć małe ale wystarczające. Jest nawet umywalka, więc nie ma co narzekać. Nowości te pociągi już pewnie dawno nie pamiętają. Grunt, że nic nigdzie nie odpada. Wszystko się jakoś kupy trzyma. Jakoś...
Chwilę po 19 przez wagony przelatuje obsługa, dzwonkiem zapraszając na kolację. Idziemy zatem. Wagon restauracyjny – podobnie, jak reszta – czasy świetności, jeśli takie w ogóle kiedyś były, na pewno ma już dawno za sobą. Kolacja była nawet całkiem smaczna. Może pomijając zupę, której smak i wygląd wskazywał na to, że jest to woda pozostała po gotowaniu ryżu. Ale kurczak był już ok. Do przedziału wracamy ok 21. Tylko czemu krajobraz za oknem się jeszcze nic nie zmienił, skoro od 2 godzin powinniśmy być już w drodze.. Hmm... Pewnie dlatego, że się jeszcze na milimetr nigdzie nie ruszyliśmy... Ale ruszymy w ogóle?? Czekamy jeszcze aż kolejna tura pasażerów zje swoją kolację, zanim następuje gwałtowne szarpnięcie. Jest 22. Nieznaczny 3-godzinny poślizg. Grunt, że w końcu ruszyliśmy. Ciekawe ile później dojedziemy do Mombasy. Nie zazdroszczę tym w III klasie. To wagony normalnego pociągu podmiejskiego. Jak ktoś siedzi to jeszcze ok, ale ci stojący mają niewesoło. I to jeszcze na dzień dobry 3 godziny stania zupełnie bez sensu, bo pociąg się opóźnił.. Nie do pozazdroszczenia...