Dziś rano pakujemy plecaki i udajemy się na lotnisko. Pan w recepcji naszego hoteliku miło nas zaskakuje, wręczając nam na pożegnanie pamiątkowe szaliczki. Bardzo miły gest z ich strony.
Na lotnisku wszystko idzie sprawnie i szybko. W przeciwieństwie do Wietnamu, gdzie przez kontrolę można przenieść chyba wszystko, tutaj kontrola bezpieczeństwa wygląda jak należy. W drodze do samolotu rozbawia nas widok osłoniętego gazetami kokpitu. Kambodżański sposób na ochronę przed słońcem.
W HCMC bierzemy taksówkę z lotniska i po 30-minutowej jeździe docieramy na miejsce. Nocleg zarezerwowaliśmy w hotelu Luan Vu. Pokoik za 20$ okazał się być całkiem spory i czysty. Mankamentem może jedynie być brak okna. Chociaż biorąc pod uwagę jak bardzo głośne są wietnamskie ulice, to może się to okazać jednak zaletą...
Dajemy sobie godzinkę luzu, po czym wyruszamy w miasto. Ruch uliczny, oczywiście kosmiczny. Nie wiem sama, czy częściej ich przeklinam, czy wołam o pomstę do nieba, ale obojętnym się być nie da. Poziom abstrakcji jest niewyobrażalny. :) Ale jako przeszkoleni już w temacie, przez ulicę śmigamy w miarę bez problemów :) Na większych skrzyżowaniach spotykamy policjantów, którzy jak u nas panie STOP-ki przy szkołach, pomagają przerażonym turystom przedostać się w jednym kawałku na drugą stronę ulicy...
Wpadamy po drodze na duży sajgoński targ. Kupić można tu absolutnie wszystko. Jak tylko turysta wejdzie, na spokojne oglądanie liczyć już nie może. Od razu zaczyna się nagabywanie. A może t-shirt, a może zegarek, a jakąś pamiątkę, a okulary... Tyle "No, thank you" nie wypowiedziałam chyba w całym swoim dotychczasowym życiu. Niektórzy są naprawdę nachalni. Łapią za rękę i ciągną do swojego straganu. Uzbrojenie się w cierpliwość to podstawa. I nie należy kupować w straganach tuż przy wejściach. Trzeba odbić w boczne alejki, gdzie ceny nie są tak wywindowane. Co prawda, jak idzie turysta, to cena i tak od razu rośnie, ale już nie tak szaleńczo. W każdym razie bez ostrego targowania nie da rady.
Po prześwietleniu targu, planujemy wrócić tu na większe zakupy. Upatrzyliśmy sobie parę rzeczy, które zamierzamy nabyć do domu. Ale póki co idziemy dalej w miasto.
Sajgon zdecydowanie różni się od Hanoi. I to bardziej HCMC pasuje na stolicę. Jest już prawie zachodnią metropolią, a Hanoi wypada przy nim bardzo prowincjonalnie. Przynajmniej w tych częściach, w których się poruszaliśmy. Zapewne na obrzeżach sprawa wygląda zupełnie inaczej. Ale samo centrum śmiało może konkurować z europejskimi miastami. Międzynarodowe sieci hoteli, butiki znanych marek, neony.. Nowoczesność.
Udajemy się dalej nad rzekę Sajgon. To chyba jedno z miejsc spotkań par. Cały nadrzeczny bulwar jest zastawiony skuterami. Co prawda nie wiem, jaki w tym romantyzm, skoro skuter od skutera oddalony jest o jakieś 20cm. Średnia intymność, ale widać w wietnamskim pojęciu jest to wystarczające. W ogóle stwierdzamy, że miłość w Sajgonie kwitnie na motorach. To chyba jakaś tutejsza moda :)
Przy brzegu funkcjonuje sporo knajpek. Część to też pływające restauracje. Za ok. 40$ można zafundować sobie rejs po rzece z dość obfitą kolacyjką. Wracamy do hotelu podziwiając porozświetlane ulice Sajgonu. A jutro - delta Mekongu..