Pobudka!! Bębnieniem kropel deszczu o namiot. Świetnie! Uroczy początek długiego weekendu. Zimno, mokro i do domu nie najbliżej. Mimo to wstajemy. Jakieś śniadanie by się zdało. Taa... Tylko trza mieć z czego zrobić. A zakupów żadnych wczoraj nie poczyniliśmy. Trzeba się zatem ogarniać i jechać do jakiegoś sklepu.
Ciut 11 udało nam się wygramolić z namiotu. Pomijając aurę, jest cudnie! Rozglądamy się dookoła i co ukazuje się naszym oczom... Oddalony o jakieś 100m od naszej dzisiejszej noclegowni stoi sobie spokojnie nasz upragniony wczoraj camping! To się nazywa złośliwość... W nocy po ciemku nie byliśmy w stanie go zauważyć... Nic to. 5 zeta za nocleg do przodu. To już zawsze coś, będzie na bułeczki ;) Podziwiamy okolicę. Naszą uwagę przykuwa piękna 20-metrowa skarpa, prowadząca wprost do rzeki. A tak nam się wczoraj wydawało, że coś szumi. Dodatkowego uroku skarpie dodaje fakt, że nie dalej niż 1,5 metra od niej stoi sobie nasz Marabut. Dobrze, że w nocy nikt nie poczuł potrzeby zbytniego oddalania się od namiotu. Kąpiel murowana! A i parę siniaków gratis.
Dobra, jedziemy w poszukiwaniu jedzenia! Sklepy jakoś tu nie tak częste, jak w Warszawie. A otwarte tym bardziej. W końcu mamy 1 maja. Głodni niemiłosiernie docieramy w końcu do jakiejś przydrożnej knajpy. Wybór śniadań w menu bardzo satysfakcjonujący, więc już nam się lepiej robi. No tak, tylko, że śniadania wydają do 11, a mamy tak jakby 13. Ale kto powiedział, że dnia od obiadu nie można zacząć?!? :)
Zapewniwszy sobie zapas sił ruszamy do Karpacza. Cel - Śnieżka. Pieszo czy kolejką? o 16??? Kupujemy zatem bilety i wjeżdżamy na Kopę na wysokość 1375m. Pozostałe na szczyt 300 metrów pokonujemy już nożnie.
Docieramy na górę. Piknie tu Panie, piknie. To trzeba jakieś zdjęcia zrobić!! Kto ma aparat?? No jak to, wszyscy!! I wszyscy w domach! Bomba. Dobrze, że Piotr w telefonie ma jakieś urządzonko, które nas uwieczni. Do National'a to się raczej nie nada, ale nam wystarczy. W końcu lepsze to niż nic.
Foty gemacht, idziemy na herbatkę. Gorąca herbata na szczycie, jak powszechnie wiadomo, smakuje wyśmienicie :)
Napici, odpoczęci, napatrzeni na widoki, zarządzamy odwrót. Schodzimy do Karpacza. A raczej zjeżdżamy. Bo na tych zalegających jeszcze połaciach śniegu, w ten sposób zdecydowanie szybciej obniżamy wysokość.
Po dotarciu do Karpacza rozpoczynamy poszukiwania noclegu. W weekend majowy, w jednej z popularniejszych miejscowości wypoczynkowych. Efektu można się domyślać. Wszędzie witano nas z rozbrajającym uśmiechem i słowami: "Niestety wszystko zajęte, ale zapraszamy od poniedziałku." Taa... W poniedziałek to ja od 9 będę siedziała już w papierkach na Ostrobramskiej 101. Porzucamy Karpacz i dolnośląskimi dróżkami docieramy do Wojanowa. Naszą uwagę zwraca piękny, odnowiony niedawno kompleks pałacowy. Zatrzymujemy auto. W pałacu weselicho, więc pewnie i tak miejsc nie ma, ale dlaczego by nie spytać. A jednak mają. 400 zeta za noc. A miał być lowcostowy wyjazd... Ale od czego jest Mastercard?! A nocleg faktycznie okazuje się być bezcenny, bo w .... spichlerzu!! Dużo, nie dużo, dzisiaj za prysznic jesteśmy w stanie oddać wszystko!!! A jutro rano wreszcie porządne hotelowe śniadanie!! :)